Majówka na Bałtyku

Odkąd zdobyłem uprawnienia żeglarza jachtowego przymierzałem się do odbycia pierwszego morskiego rejsu w moim życiu. Już po zdaniu egzaminu (2005 r.) zacząłem poszukiwać odpowiedniego rejsu morskiego. Jednak pewnie jak każdy człowiek byłem ograniczony przez dwaczynniki: czas i pieniądze. Dlatego „mój pierwszy raz” na morzu odbył się dopiero podczas przerwy majowej w 2008 roku.

Podczas odbywania praktyki w biurze podróży „Juvenia 2000” zacząłem przeglądać oferty rejsów na najbliższy czas. Jeden z linków skierował mnie na stronę firmy Blue Dream organizującą rejsy morskie. Po zapoznaniu się z ofertą oraz regulaminem zadzwoniłem do organizatora, który poinformował mnie o wszystkich szczegółach. Nie zastanawiając się zbyt długo zdecydowałem się popłynąć. W prawdzie liczyłem się z ryzykiem, bo w końcu nie znałem tego biura, ale jak tylko znalazłem się na miejscu moje wszelkie obawy zostały rozwiane.


Rejs rozpoczynaliśmy w Trzebieży. Do Szczecina dojechałem pociągiem, gdzie czekał już na mnie jeden z uczestników rejsu - Andrzej. Następnie pojechaliśmy autobusem do Polic. Stamtąd organizator rejsu zabrał nas do Trzebieży.

Po przywitaniu się z kapitanem, którym był Marcin Bławat, odbyciu szkolenia oraz przygotowaniu jachtu do rejsu poszliśmy na rybkę do pobliskiej tawerny. Po sytym posiłku pełni energii napełniliśmy wodę oraz paliwo i wyruszyliśmy do Świnoujścia przez Zalew Szczeciński i Kanał Piastowski.

 

1

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Żeglując podziwialiśmy piękny zachód słońca. Ok  2100 byliśmy już w Świnoujściu, gdzie  po zakupieniu złotego napoju, do poźna przysłuchiwałem się opowieściom naszego kapitana. Reszta załogi położyła się spać.  Do dzisiaj pamiętam ogrom pytań jakimi zasypałem Marcina, a on bez zająkniecia udzielał na nie odpowiedzi. Nie ma się czemu dziwić, Przeczyce znam na pamięć, a morze było dla mnie wielkim słowem pełnym tajemnic. Podczas naszych kolejnych rozmów kapitan zaproponował mi kolejny rejs pod koniec maja, o którym przeczytacie później.

Następnego dnia, po zrobieniu indywidualnych zakupów (wszystkie produkty spożywcze  na czas trwania rejsu zakupił organizator) oraz po spacerze po Świnoujściu załoga s/y Tango punktualnie o godzinie 1100 była przygotowana do wyjścia w morze.

Przed wypłynięciem kapitan zaprosił nas na piwo do pobliskiej portowej tawerny, aby wypić za pomyślne wiatry i powodzenie naszej wyprawy. O godzinie 1300 po zdjęciu cum i szpringów wyruszyliśmy na morską przygodę.

 

Pogoda dopisywała więc nie mieliśmy na co narzekać, słoneczko świeciło, a NE wiatr prowadził nas spokojnie bajdewindem do następnego portu, którym był Sasnitzz w Niemczech.

Po wyjściu w morze pojawił się problem przyrządzenia obiadu. Nikt z załogi nie miał odwagi, żeby zejść pod pokład i coś ugotować J. Wtedy kapitan stwierdził, że rolę kuka przejmie on.

 

026

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przed wejściem do Sasnitzz, spotkaliśmy s/y Skaut, który miał problemy z silnikiem. Udzieliliśmy mu pomocy rzucając cumę i wprowadzając jacht do portu. Po zacumowaniu załoga Skauta przyszła do nas z gitarą by wspólnie pośpiewać i podziękować za udzieloną pomoc.

 

011

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Załoga Skauta zdecydowała się płynąć razem z nami trasą ustaloną przez organizatora naszego rejsu.

Po odśpiewaniu kilkudziesięciu szant i ustaleniu planów co do naszego wspólnego rejsu opuściliśmy Sasnitzz pod osłoną nocy, pomagając „Skautom” wyjść na morze. S/y Tango ruszył na wyspę Møn, a „Skauci” popłynęli do Kopenhagi gdzie mieliśmy się spotkać.

 

Wyspa, na którą się udaliśmy słynie ze swych klifowych wybrzeży, wznoszących się na wysokość 143 metrów (Park Narodowy Mons Klint – najwyższe klify nad Bałtykiem). Wysokie klify kredowe w połączeniu z błękitem morza i soczystą zielenią roślinności robią niesamowite wrażenie. Warto wspomnieć też o licznych bielonych kościółkach znajdujących się na wyspie, które potęgują niepowtarzalność tego miejsca.

 

04

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zatrzymaliśmy się w uroczym porcie Klintholm, w którym byliśmy ok. godziny 1000. Byłem bardzo zaskoczony, gdy obudziłem się, a jacht był już zacumowany. Okazało się również, że załoga korzystając z tego, że pozostałem na jachcie udała się zwiedzać okolicę. Na szczęście po kilku minutach poznałem plan na dalszą część dnia. Mieliśmy czas wolny do 2100. O 2200 już wychodziliśmy w morze. Nie czekając zbyt długo, wybrałem się na spacer w kierunku klifów.

Kilka godzin przed wypłynięciem parę osób postanowiło skorzystać z uroków duńskiej sauny. Reszta załogi przygotowywała jacht do wypłynięcia. Gdy wszystko było gotowe i sklarowane, I oficer - Natasza, poszła po Marcina na sąsiedni jacht, by zakomunikować mu uroczyście: „Panie Kapitanie, I oficer melduje, że załoga jest gotowa do wypłynięcia”.

Warunki do żeglugi nam sprzyjały, mimo tego że płynęliśmy baksztagiem (dla niewtajemniczonych jest to najbardziej nieprzyjemny kurs względem wiatru, bo przy fali jacht kołysze się na wszystkie strony). Wprawdzie zdarzały się przypadki braku odporności na owo bujanie, ale to i tak nie było w stanie popsuć humorów ani zmniejszyć podekscytowania, które wtedy odczuwaliśmy. Noc była piękna - miliony gwiazd oświetlały naszą drogę  a wiatr wiejący „czwórką” szybko prowadził nas w kierunku stolicy Danii.

 

013

 

Po odbyciu nocnej wachty z przyjemnością położyłem się spać i ponownie obudziłem się już na miejscu…

Zbudzony akordami płynącymi z kokpitu, granymi na „skautowskiej” gitarze podziwiałem marinę w Kopenhadze z jachtu. Nastepnie udaliśmy się całą załogą w kierunku centrum miasta.

 

039

 

Kopenhaga to tętniąca życiem dniem i nocą stolica Danii kojarzy się nie bez powodu z zielonymi parkami oraz stojącymi na deptakach artystami – kuglarzami i muzykami. Znajdują się tu liczne muzea, liczne zabytki architektury, parki, ogród botaniczny oraz największy w Skandynawii ogród zoologiczny. Przeciwwagę dla świetnej historii tego miasta stanowią rozkrzyczane i barwne ogrody lunaparku Tivoli. Tutaj też można przespacerować się po najdłuższym deptaku północnej Europy – ulicą Strøget, znaną m.in. z najmodniejszych sklepów. Wieczorem warto zanurzyć się w barwny świat Nyhavn (starej dzielnicy portowej) i siedząc obok Małej Syrenki – nieodłącznego symbolu Kopenhagi, podziwiać zachód słońca nad Oresund.

 

033

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wieczorem, razem Nataszą, Andrzejem i Grześkiem wybraliśmy się do jednej z wielu portowych restauracji rozciągających się wzdłuż kanału w centrum miasta.

Noc była wyjątkowo ciepła jak na tę porę roku, niestety musieliśmy wracać wcześnie na jacht, gdyż rankiem mieliśmy znów wychodzić w morze.

Kolejnego dnia ok. godz. 1000 wyruszyliśmy na Bornholm. Mijaliśmy wiatraki ustawione w morzu między Danią i Szwecją oraz przepływaliśmy pod gigantycznym mostem łączącym te dwa państwa (Kopenhaga – Malmo)

 

043

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Stare podanie bornholmskie głosi, że Thor – najważniejszy bóg w mitologii dawnych Wikingów – najpierw stworzył Danię, a potem z tego, co mu pozostało – Bornholm. I rzeczywiście: maleńka wyspa mieści w sobie chyba wszystko, co istnieje w całej Danii. Łagodny klimat wyspy (nie bez powodu Bornholm nazywany jest „Majorką Północy” czy „Perłą Bałtyku”), pełna kontrastów natura zawiera wszystko – od dramatycznych klifów, poprzez ogromny las (trzeci pod względem wielkości w Danii) do wielokilometrowego ciągu plażowego o drobnym piasku i łagodnych kąpieliskach, który co roku przyciąga wielu żeglarzy i zwykłych turystów.

To właśnie tutaj nasz jacht jak i Neptun przestali być dla nas łaskawi. Po kilku godzinach żeglugi przy  dobrych warunkach, wiatr nam „zgasł” i pojawiła się mgła. Byliśmy wtedy na wysokości szlaku wodnego łączącego Bornholm ze Szwecją, szerokiego na ok. 2 mile. Cechą charakterystyczną owego szlaku jest spore natężenie ruchu promów. Prędkość, którą byliśmy w stanie osiągnąć na żaglach wynosiła ok. 0,2 węzła. W dodatku silnik odmówił posłuszeństwa.

Był to dla nas spory problem, gdyż nie mieliśmy praktycznie prędkości i w związku z tym nie mogliśmy przeciąć szlaku. Widoczność była zerowa i słyszeliśmy tylko kolejne sygnały promów i długich statków informujących się nawzajem - „nic nie widzę ale płynę”.

 

041

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wtedy z ratunkiem przypłynął do nas s/y Skaut, niestety nawet wspólnymi siłami nie byliśmy w stanie zlokalizować usterki w silniku. Kapitanowie zdecydowali się na holowanie. Ja zostałem oddelegowany „na ochotnika” na Skauta (załoga Cartera liczyła 3 osoby, a nas było 8).

Po ciężkiej nocnej przeprawie kilka godzin po świcie znaleźliśmy się na miejscu. Stanęliśmy w maleńkim porcie Hammerhavn na północy wyspy. Patrząc od strony portu na wzniesienie zamkowe (zamku Hammeshus) można podziwiać nie lada atrakcję: Lovehovederne i Kamelhovederne – skały w kształcie lwich i wielbłądzich głów, a przy skałach Hellidomsklipperne zwiedzić podziemną jaskinię Sorte Gryde o długości 55 m. Dawniej była to jedna z najpotężniejszych twierdz północnej Europy, a dziś największy kompleks średniowiecznych ruin w Skandynawii.

Rankiem ok. godziny 0600 z pomocą „Skautów” opuściliśmy port i wróciliśmy razem do Polski. Stacjonując  jeszcze na Bornholmie pogoda się poprawiła i spokojnie płynęliśmy przez fale a padające na nas ciepłe promienie słońca coraz bardziej poprawiały nam nastrój.

Panująca na jachcie sytuacja udzieliła się także kapitanowi, który postanowił zrobić użytek ze swojej uprzęży (cudownie ocalałej i znalezionej w Hammershavn w basenie jachtowym. Uprząż została zgubiona wcześniej przez szefa Marcina, który odwiedzał ten port kilka dni przed nami) w celu naprawienia flaglinki. Po naprawieniu usterki zostało jeszcze trochę czasu na wygłupy...

 

030

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przy wejściu do Świnoujścia nieocenioną pomocą okazał się s/y Skaut.

Po dniu pełnym wrażeń udaliśmy się wszyscy razem do portowej tawerny w celu podsumowania naszego wspólnego rejsu.

 

038

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rankiem wracaliśmy do Trzebieży przez Kanał Piastowski. Po sklarowaniu i uporządkowaniu jachtu poszliśmy na ostatni wspólny obiad na rybkę (to samo miejsce, w którym kilka dni temu rozpoczynaliśmy rejs) i każdy udał się w swoją stronę do szarej, miejskiej rzeczywistości.<-->